Kiedy znalezienie czegokolwiek zajmuje więcej niż dziesięć minut, a na horyzoncie jawi się istny chaos, gdzie żaden przedmiot nie leży na swoim miejscu, oznacza to, że przyszedł ten czas. Może owy czas przylazł już dużo wcześniej? Tak więc się składa, że po całotygodniowym życiu w pośpiechu, kiedy w sobotę się budzę, zaczynam zastanawiać się, czy oby poprzedniego dnia nie przecholowałam z alkoholem, bo miejsce, w którym jestem nie przypomina mojego pokoju. Jednak szybko budzę się z letargu za sprawą zapachu kilkudniowej już sfermentowanej ogryzki po jabłku i zgłodniałego żółwia. Chciałam w tamtym momencie schować głowę pod kołdrę, ale owa kołdra...
Postanawiam, niczym Anthea Turner, zmierzyć się z wrogiem. Próbuję znaleźć odpowiednie odzienie do sprzątania i jak się okazuję- wszystko tutaj jest odpowiednie! Wciągając cokolwiek, po umyciu zębów(naiwnie wierząc, że wróg przestraszy się zapachu mięty i sam się wycofa...) zabieram się do roboty. Zupełnie nie wiedząc od czego zacząć, stwierdzam, że najważniejsze jest podejście! Wizualizuję więc sobie porządek w szafie, czystą podłogę bez kurzanych farfocli, podlane niezdychające kwiaty, porządek na stoliku. Kaliber lekki- kwiaty, farfocle. Cięższy- stolik. Najcięższy- co w szafie piszczy( z tym, że akurat w tym przypadku mam przewagę, gdyż... czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal!) Koncentrując się na ładunkach bałaganowych mniejszych, uwijam się w czterdzieści minut! W endorfinowym szczęściu otwieram szafę(zapominając o poprzednich założeniach) i wylatuje wszystko- spodnie, gatki, bluzki, marynarka, swetry, kardigany, podkoszulki, skarpetki i jedna pidżama. Z mojej strony- kompletna kapitulacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz