Ogrom rzeczy, w których chcę uczestniczyć jest ogromny, czasu mniej, a pieniędzy... NIEmniej( :) ) jednak czwartkowy wieczór już od jakiegoś czasu dla Ani Rusowicz.
Imprezka odbyć się miała w legendarnym Spatif-ie, obskurnym, bo legendarnym i legendarnym, bo obskurnym. Jakieś czapki Mikołaja, stare dywany, kawałki firanek nad barem. No... kto, co lubi. Bilecików za trzy dyszki nie zdążyłyśmy kupić, ale dycha więcej nas nie przeraziła! Stoimy na ciasnych schodach, mówimy ochroniarzowi, że nie kupiłyśmy biletów, bo strona nie działa, a on, że mamy iść kupić tam u starszego pana i poszłyśmy... od razu pod scenę! Kaśka niechętnie, ale ja jestem cwaniak i dusigrosz i hippis. Zachowanie wydawało mi się zgodne z ideologią koncertu, więc wiedziałam, że mi wybaczą w razie czego, dla bezpieczeństwa jednak rękę bez pomarańczowej opaski trzymałam w dole. Na początku, przynajmniej :)
Bo potem było wspaniale i jeszcze lepiej! Zdejmowanie bluzek( zdziwienie, co? ), pióra, pot i śpiewanie razem "papapa". Ania tańczyła zupełnie, jak jej mama, perkusista był szalony, pan od dziwacznych retro organów lekko zawstydzony pierwszym koncertem, a obok mnie stał 20-letni chłopak z... PEJSAMI! Odstresowanie na maksa! Polecam dla wszystkich tych, którzy czują, że płynie w nich krew wolności, szczęścia i miłości. PEACE :)
Wiecie, gdzie teraz jestem?
Na Medionaliach, imprezie dla studentów dziennikarzy, gadamy sobie właśnie ze Skibą o felietonach, a co! O tym już jutro :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz