Dzień zapowiadał się całkiem optymistycznie. W ramach niewyspania zrobiłam sobie przedwczesny weekend rezygnując z powrotu do rzeczywistości, jakim jest dla mnie konieczność pojawiania się na uczelni. Słonko ładnie grzało, a ja gdzieś między firanką, a zasłonką widziałam pomarańcz, żółć i czerwień liści. W ramach dogadzania sobie na pierwsze śniadanie zjadłam ciasto, na drugie(które było jakieś... 10 minut później) świeże bułki, po które nie musiałam sama iść, więc ich ranga świeżości i wspaniałości wzrasta ponad skalę! Było więc jak w reklamie Biovitalu, czy innego lekarstwa reklamowanego z polską wspaniałą jesienią w tle. A potem... Rozpadało się rujnując moją wizję wspaniałego piątku doszczętnie. Przypomniałam więc sobie, że muszę zrobić projekt na zajęcia, których nazwy nie pamiętam, wieczór spędzę w pracy( a jakże inaczej), a cały weekend samotnie, bo wszystkim bliskim zachciało się Warszawki, czy to w postaci dzikich, tanecznych pląsów, czy jakiegoś tam SGH. Walka jednak ma sens, wmawiałam sobie. Próbując pokochać jesień zrobiłam to od strony... kulinarnej oczywiście. Makaron z dynią w sosie śmietankowym z gałką muszkatołową i parmezanem? Minus jeden do depresji. Świeżo zebrane orzechy włoskie idealne do owsianych ciasteczek? Minus dwa. Szarlotka z jabłkami z dziadkowej działki? Minus pięć. Herbata, cytryna, miód, goździki! Małe zakupy w lumpeksowym raju? Jestem w niebie!
W kieszeni mam jeszcze jutrzejszą jajecznicę z kurkami nazbieranymi przez tatę(jest ich aż 5!), więc..
Jesienio, pokonam Cię, więc spieprzaj z tym deszczem i dawaj słońce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz