Strony

piątek, 27 kwietnia 2012

O gehennie wstawania.


   Niegdyś ulubiona piosenka dzisiaj znowu stała się znienawidzoną. Codziennie jest taka sama, mimo to, z dnia na dzień wywołuje coraz większa emocje, głównie nienawiść- zmusza do wstawania z łóżka.
  Może i są na owym świecie ranne ptaszki, ludzie niczym wróbelki, skowronki, czy gawrony. Ja jestem sową. Chciałabym, aby świat dał mi możliwość bycia sową. Nie daje. Sama świadomość konieczności wstawania przed godziną siódmą wywołuje we mnie odruch wymiotny. Jeśli lekarz patrzy na Ciebie podejrzliwie, że znowu boli Cię gardło, a wszystkie przysługujące Ci nieobecności w szkole/ pracy zostały wykorzystane... Jak trzeba, to trzeba. Czas wstać.
  Dziękuję ludziom mądrzejszym ode mnie, że wymyślili instytucję "drzemki". Drzemkuję sobie pięć minut. Dziesięć minut. Błogo. Kołdra z minuty na minutę wydaje się być coraz cięższa, cieplejsza. Świat za oknem coraz brzydszy, nieprzychylny. Jakaś taka szara pogoda dzisiaj... Niech będzie, kolejne dziesięć minut w łóżku na pewno da mi energię na tyle, aby wstać. Nieważne, że dnia wcześniejszego obiecałam sobie w końcu zacząć jeść śniadania. "Przecież w głębi duszy uwielbiasz jeść śniadania na śmierdzącym dworcu" powtarzam sobie. Jak powtórzę dziesięć razy, na pewno w to uwierzę, a i parę minut zyskam. Dwadzieścia minut po zaplanowanym czasie wstania zwlekam się z łóżka, pełna zupełnie niepozytywnej energii, która miałam zyskać dzięki ponad tysiącu sekund, jakie spędziłam TAM. Z rozmarzeniem wspominam te wspaniałe czasy leżenia, które skończyły się całe pół minuty temu. Dochodzę do jakże mądrego wniosku, że  pracoholicy mają na pewno niewygodne łóżka... Chińczycy zdecydowanie też, skoro tak mało śpią... Niby dlaczego nie chcą TAM dłużej zostawać?
   Drogie Łóżeczko, uświadom ludziom, od których zależny jest mój czas wstawania, że są na tym świecie i sowy. Zostało udowodnione naukowo, że ludzie żyjący zgodnie ze swoim biorytmem są efektywniejsi w pracy, szybciej się uczą i wolniej męczą. Uświadom im to proszę, bo potem bawię się tworzenie idiotycznych teorii naukowych, tak żałosnych, że aż strach. Co by było, gdybym musiała wstawać przed szóstą!




piątek, 20 kwietnia 2012

Babiniec!

Zbliżał się piątek. Panna M. lekko osowiała beznadziejnym tygodniem niechętnie zgodziła się na babski wieczór, mimo że poznała już nieraz jego lecznice właściwości. „A niech będzie”. Już w środę pani gospodarz zastanawiała się, co  będą jeść. Biorąc pod uwagę fakt towarzyszącego kobietom przez całe życie okresu dietowego(przed dietą, w trakcie diety, po diecie plus solidaryzowanie się z koleżanką, która na owej diecie właśnie jest!) wymyślenie menu to nie lada wyzwanie. Stanęło więc na niskokalorycznej pizzy z podwójnym serem, kilogramach czekolady i niejednej i niedwóch butelkach wina. Lub paru setek wódki. Jak kto woli. Jedzenie mamy odbębnione. Teraz czas na program spotkania. Pani gospodarz pewnie trochę zapomina , że liczy się spontaniczność, w końcu, jak ostatnio zdały się na nią to... oglądały telewizję. Przygotowuje więc super ciekawe gry i zajęcia, jak państwa-miasta(jedna koleżanka mająca problemy z miastami, chciałaby, aby owa gra nazywała się państwa- zwierzęta), twister(druga koleżanka mająca tu i ówdzie za dużo, może stawiać nogi i dłonie jedynie w równoległej linii), maseczkowanie(trzecia koleżanka ma uczulenie na wszystko). Wszystko rodem w piekła, ale tak, jak w amerykańskim filmach. Puk, puk, już są, denerwuje się gospodyni. Mimo że widziała gości już tysiące razy, dzisiaj to coś innego, dzisiaj to BABSKI WIECZÓR. Okazało się, że czwartej koleżanki nie będzie, bo chłopa dorwała. A niech ma, w końcu. „Jeszcze do nas przyjdzie zapłakana” stwierdzamy, z lekką zazdrością w głosie, że woli jakiegoś chłopka roztropka, aniżeli nas. Robimy ową pizzę, pijemy wino i pani gospodarz po trzeciej lampce jakoś się rozluźnia. Państwa-miasta zaczynają być coraz śmieszniejsze, pod wpływem procentów stawianie nóg i dłoni możliwe jest po ukosie, a nie tylko równolegle, a i uczulenie nie przeszkadza. „Maseczkę na dłonie mi zrób, a co!”. W międzyczasie śpiewają Spice Girls, następnie Britney, Marylin Monroe i Madonna. Potem jest już tylko gorzej. Stawianie nóg jakkolwiek zaczyna być niemożliwe, państwa mylą się z miastami, a panna alergiczka zasnęła z psem na podłodze. Pijaczka. Co za baby, myśli gospodyni, w głębi serca wiedząc, że bez owych bab życie nie miałoby sensu. Niech żałuje numer cztery.


Jeśli macie trochę bardziej wytrzymałe przyjaciółki, niż ja- filmy, które świetne sprawdzają się w tej babskiej aurze(pomijając oczywiście większość filmów Almodovar'a!)






sobota, 14 kwietnia 2012

Korkownik.

  
    Po "ekscytującej" zakupowej wyprawie czas nareszcie wrócić do domu. Zmęczona sklepowymi piosneczkami rodem ze szpitala psychiatrycznego(przysłuchaliście się kiedyś muzyce w hipermarkecie o nazwie na literę "T"?), płaczącymi dziećmi( w sklepach uaktywnia się opcja "beksa") i atakującymi nas z każdej strony paniami hostessami(swoją drogą, ze mnie też była panna hostessa!), na samą myśl o mieszkaniu-uśmiecham się. Myślę sobie, raz dwa, wypakuję zakupy i oddam się błogiemu lenistwu( kto mnie czytuje regularnie, ten wie, że to jedno z moich ulubionych zajęć). Wjeżdżamy na obwodnicę i... Korek. Wielki uliczny zator. W takie dni jestem z ekologami jeszcze bardziej "za pan brat".
    Postanawiam owy korkowy czas spędzić na socjologicznych obserwacjach. Otoczenie sprzyja- krajobraz średnio-zmienny. Obiektów do badań parę się znajdzie, na pewno na tyle, aby wyłonić kilka podstawowych typów korkowników.
    Typ alfa(numero uno z racji największej częstotliwości występowania)- podirytowany/ nerwusek. Objawy: stukanie palcami na kierownicy niczym młody Chopin, coraz częstsze zmienianie stacji radiowej/ całkowite wyłączenie radia z racji "wszechobecnego kiczu". Apogeum- otworzenie okna, używanie wulgaryzmów. Na uwagi pasażerów o bezsensowności owego zachowania- agresja.
       Typ beta- znudzony śpioch. Objawy: przyciszenie muzyki, podpieranie głowy na kierownicy/ opadająca głowy do tyłu/ ziewanie. Budzi się co jakiś czas na dźwięk klaksonu i mówi" co ci ludzie tak trąbią", nie zauważając, że przed nim kilka metrów wolnej drogi, która jak wiadomo, w czasie korku, jest na wagę złota. Szczególnie niebezpieczny na zdrowia psychicznego innych kierowców.
     Typ gamma-błazen a'la Stańczyk (rzadko występujący) Objawy: podgłośnienie muzyki, tańce wygibańce i inne swawole. Robienie min do znerwicowanych dzieci typka alfa i zasypiających maluchów "bet'ek". Podskakuje nie mogąc usiedzieć na miejscu, robi palcami smugi na szybie "tworząc" sztukę. Również niebezpieczny dla innych kierowców, szczególnie dla typa alfa, skłonnego do bójek i wyzwisk.
      Typ delta- obserwator(np. ja). Objawy: wygląd lekko znudzonego, podirytowanego, ale bez przesady. Robi porządek w torebce, ale kiedy okazuje się to bezsensem, ukradkiem spogląda na innych(chce być niezauważony). Zapamiętuje rejestracje samochodowe, marki samochodów najczęściej występujących. Mimo, że wydaje się najnormalniejszy- nie dajcie się zwieść. Z wszystkich typów, obserwator ma największe problemy psychiczne. Bowiem kto dorabia ideologie do korka ulicznego?
    W takie dni, jak tamten, wychwalam anioły pod niebiosa, że jak dotąd nie zrobiłam prawa jazdy. Do tego też dorobię sobie ideologię, a co! :)


Są takie auta, wśród których chciałabym stać w korku!

www. autokrata. pl


www. auto.dziennik.pl
         

I takie, o których marzę!

www.flickr.com
Jednak najlepsza opcja w czasie zakorkowania to... VESPUNIA!

www.designerstalk.com

Obawiam się jednak, że byłby ze mnie kierowca niczym... Jaś Fasola! :)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Poświąteczna depresja!

  Mimo że trwają zaledwie parę dni potrafią wzbudzać w nas wiele uczuć. ŚWIĘTA! Od przemęczenia spowodowanego pieczeniem mnóstwa ciast(babki, mazurki, serniczki, tiramisu, babeczki, keksy, paschy), poprzez irytację na niedogotowaną kiełbaskę,  rozżalenie(„Zając” znowu nie trafił w nasz gust!),  na poświątecznej „depresji” kończąc. Pierwsze trzy uczucia trwają chwilkę. Ostatnia, trzyma się niczym rzep psiego ogona! I nie pomoże tu powiedzonko „święta, święta i po świętach”. O nie!
 Cholerstwo nie bierze się znikąd. Najpierw pucowaliśmy okna, jak perfekcyjna pani domu. Potem nadziewaliśmy mięso, niczym Gordon Ramsey. Nasza uwaga skupiała się na przygotowaniach przeświątecznych.  W międzyczasie poświęciliśmy wypasione palmy, kolorowe jajca. Nadeszła niedziela i zaczęło się! Szynka, golonka, roladka, sałatka, ziemniaczki, albo i ryż. Trochę ciasta, więcej ciasta, dawaj ciasto!

„Heniek, przynieś sernika, bo tylko pięć kawałków zostało!”.
„No, poszedłbyś po ziemniaczki”.
”Ależ jedz, tak mało dzisiaj zjadłaś”
„A tutaj dla Ciebie taki prezencik, czekoladka taka, jak lubisz”
„Daj buziaka cioci, no daj”

  W poniedziałek chlusnęło na nas trochę wodą, ale zdecydowanie bardziej jedzeniem. Nie zapominajmy o pokarmie. I o pożywieniu. I o posiłku. Jadło, żywność, dary nieba...
 Po tych wszystkich „dobrodziejstwach” w dzień poświąteczny budzimy się i... czujemy się dziwnie. Objedzeni, zmęczeni siedzeniem przy stole i lekko niewyspani. Obowiązki, które parę dni temu były niczym chleb powszedni dzisiaj robią na nas wrażenie nie do pokonania. Możemy próbować im podołać, walczyć z nimi, może jedną, czy dwie bitwy wygramy, ale wojnę? Wojna z góry przegrana. Chyba, że przyjmiecie moją taktykę- nicnierobienie, aż się zachce robić. Z nudów. I odleżyn. No i może dlatego, że będą powtórki w telewizji?

To mój plan na dziś :)



+MYŚL O MAJÓWCE ZA KILKANAŚCIE DNI!






piątek, 6 kwietnia 2012

Ale jaja!

Kiedy już wyczyścimy wszystkie okna. U siebie, u babci i u sąsiadki. Kupimy wielkanocny "chlebek" po cholendarnej cenie. Zaopatrzymy się w pseudoczekoladowe króliki. Zrobimy sałatkę, babkę, żurek i zetrzemy chrzan. Kupimy bukszpan. Rozczulimy się na samą myśl o żółtych kurczaczkach. Przed pokropieniem super wypasioną święconą wodą-trzeba przystroić jajca!

Potrzebujemy:


*parę jajek jedyneczek

*żonkila, stokrotki lub inne napotkane kwiaty :)
*trochę patyków

*garść płatków oswianych


MNÓSTWO INWENCJI TWÓRCZEJ, CHĘCI I...





Jeśli ktoś z Was nie wie, co to jajka jedyneczki- żałujcie! Info: Dlaczego nie jem jajek nr 3, NIGDY! :)


PS.  Szał wielkanocny opanował mnie do tego stopnia, że myślę tylko o tym, co mi przyniesie zając!

środa, 4 kwietnia 2012

Uzdrawiająca moc wody!


Zupełnie zdemotywowana pełnym deszczu dniem postanowiłam zabić skutki wroga w postaci zmęczenia jego własną bronią- wodą! Wszakże i włosy pomoczone i buty rozklejone i oko rozmazane... Po głowie maszerowały mi(dosłownie i w przenośni!) małe kropelki wody, które zbierały się w krople, te zaś w strumień. Prawa, lewa, prawa, lewa... Zastanawiałam się tylko, który strumień wybrać po powrocie do domu- prysznicowy, czy większy i poważniej brzmiący „wanienny”. Czy chciałam być starożytnym chrześcijaninem, która wchodząc do rzeki pozbywa się grzechu pierworodnego, czy może nowoczesną dziewczyną rodem z amerykańskich seriali? Moje ciało wiedziało, co dobre. Instynktownie włożyłam okrągły korek w dziurkę od odpływu, ten zatkał odpływ. Zemsta jest słodka,  mawiają. Tak słodka jak czekoladowy płyn do kąpieli, którym zatrułam czyste kule wody. Kolejny punkt dla mnie! Przez chwilę przemknęła mi myśl wrzucenia jeszcze paru mydlanych płatków róż, ale nijaki to pasowało do czekoladowego żelu i deszczowego humorku. Niech mi ta woda dziękuje za łaskawośc, taka cwana jestem. Z kranu wypływał strumień wody, który choćbym chciała nie mógł poruszać się szybciej. Był ociężały, jakiś taki nijaki, zupełnie jak, ja dzisiaj. Spersonifikował się ze mną poprzez moje dotknięcie kurka... Wredny bystrzak. Zostawiłam go w spokoju wychodząc z łazienki, nie będzie się napawał moim cierpieniem. Na stole stała butelka wody. Pomyślałam, że może chociaż ten rodzaj będzie dla mnie dzisiaj trochę przychylniejszy. Nie myliłam się. Porządny łyk przepłynął przez moje spragnione gardełko. Powoli napawałam się optymizmem. Zasłoniłam okno, aby nie widzieć tej katastrofy za szybą i usiadłam wygodnie na krześle.  Zamknęłam oczy. Słyszałam tylko strumień lejącej się wody. Uspokajał. Spowalniał oddech. Wyciszał umysł. Przyciszył go chyba do poziomu „wyłączony”, bo woda się przelała. Głupcy, co mawiają, że od przybytku głowa nie boli! Rzuciłam ręczniki na ziemię, chwyciłam mop. Potem rzuciłam ręcznik, rzuciłam mop. Wskoczyłam do wanny. Mięśnie się rozluźniły dzięki masażowi wodnemu. Uśmiech się sam pojawił, kiedy pod wodą oglądając palce były one takie malutkie. Ciało pachniało czekolada, a cały stres odpłynął wraz z wypuszczoną wodą. Nawet miałam ochotę na... DESZCZOWĄ PIOSENKĘ.






Chcę Cię!

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Dziś to zupełnie inna sprawa!


 Czasami pojawia się coś, co muszę zrobić, mimo że nie mam na to ochoty. Argumentowane zazwyczaj jakąś siłą wyższą, czy utopijnymi obietnicami daje mi poczucie, że jeśli owej rzeczy nie zrobię... Będzie katastrofa. Mimo świadomości nadchodzącego kataklizmu odkładam zrobienie tego na później, próbując przekonać samą siebie, że przecież trzy dni wystarczą. Przykry obowiązek zostaje wsunięty gdzieś pomiędzy koniecznością prasowania prześcieradła, a rozmową telefoniczną z wujkiem Heńkiem. Nie wychyla się, nie widać go, więc jestem przekonana, że zniknął. Uszczęśliwiona zajmuję się tysiącem ciekawszych rzeczy, które tak naprawdę jeszcze wczoraj wydawały mi się lekko nudnawe, jednak dziś... Dziś to zupełnie inna sprawa!
  Dnia pierwszego, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczyna mi „przeszkadzać” pogniecione prześcieradło! Wczoraj wydawało mi się to absurdem, ale dziś... Dziś to zupełnie inna sprawa! Spędzam więc pół dnia prasując wszystkie prześcieradła w domu, bo jednemu wyprasowanemu inne by zazdrościły...
  Dnia drugiego przypominam sobie, że przecież dwa tygodnie temu były imieniny Heńka, a ja nie złożyłam życzeń. Raczej nie toleruję imienin, ale dziś... Dziś to zupełnie inna sprawa! Dzwonię więc do wujaszka, a że wujcio zawsze był gadatliwy...
  Trzeciego dnia przypominam sobie, że przecież niedługo święta, a ja nie umyłam jeszcze okien. Mimo że okna myję w domu ktoś inny, jednak dziś... Dziś to zupełnie inna sprawa! Biegając ze szmatą, tu i tam, puszczam piosenkę Kasi Klich i podśpiewuję „będę robić nic, nic będę robić”. Mam cichą nadzieje, że jutro stanie się jakaś katastrofa. Oby było to tsunami, a nie moje upokorzenie. Bałtyckie tsunami... :)

Nauka czytania żółwia...


 jest ciekawsza niż nauka mikro :)

niedziela, 1 kwietnia 2012

Wiosenne szaleństwo!


 Marzec jest przełomowym miesiącem. Mimo niewielu świąt( w porównaniu do innych wypada bladziutko ) robi na nas wrażenie, jak żaden inny. Dzwudziestego pierwszego dnia rozpoczyna się istne podświadome szaleństwo. Wiosenne.
      Panika pojawia się w wielu aspektach. W niektórych szkołach uczniowie jadą o trzeciej nad ranem oglądać wschód Słońca. Inni robią kukły, a jeszcze inni(głównie panie) stwierdzają, że sezon na kukły właśnie nastał. Należy więc robotę zacząć pełną parą, bo jak każdy wie, wiosna jest tylko wstępem do rozbieranego lata!
        Zaczyna się. Etap pierwszy- intensywne peelingowanie. Szuru buru naszą skórę, ale nie jak zalecają dwa razy w tygodniu! Zmaltretujmy ją do granic możliwości! Etap drugi- maseczkowanie(taktyka podobna do poprzedniej). Kiedy już spędzimy cały dzień na domowym SPA, czas przejrzeć szafę. Niekażdy ma to szczęście, że jest szafowym brudaskiem i zawartość owego mebla przegląda średnio dwa razy w miesiącu w celu zrobienia porządków :). Jednogłośnie wraz z koleżankami, portalami i znaną blogerką na czele stwierdzasz, że nie masz w szafie nic pastelowego! Czas na zakupy. Teraz jesteś na rozstaju dróg. Albo zrzucasz parę kilo ( w przypadku męskim taktyka wygląda polega raczej na sile, masie i rzeźbie), albo koniec z zakupami. Skok na głęboką wodę w postaci spodni o rozmiar mniejszych, bo przecież będziesz biegać.
      Baba umęczona wraca do domu, wcina te nowalijki i nawet nie zauważyła, że minął pierwszy wspaniały, wiosenny weekend.






     Życzę Wam spędzenia go na spacerkach, w lekko niemodnych kolorach. Z uśmiechem na twarzy, który pojawia się nie od zakupów, nie od SPA. Po tej okropnej zimie pojawia się od Słońca, po prostu!



O tym, jak przegrałam wojnę przez lumpy!



 Kiedy znalezienie czegokolwiek zajmuje więcej niż dziesięć minut, a na horyzoncie jawi się istny chaos, gdzie żaden przedmiot nie leży na swoim miejscu, oznacza to, że przyszedł ten czas. Może owy czas przylazł już dużo wcześniej? Tak więc się składa, że po całotygodniowym życiu w pośpiechu, kiedy w sobotę się budzę, zaczynam zastanawiać się, czy oby poprzedniego dnia nie przecholowałam z alkoholem, bo miejsce, w którym jestem nie przypomina mojego pokoju. Jednak szybko budzę się z letargu za sprawą zapachu kilkudniowej już sfermentowanej ogryzki po jabłku i zgłodniałego żółwia. Chciałam w tamtym momencie schować głowę pod kołdrę, ale owa kołdra...
Postanawiam, niczym Anthea Turner, zmierzyć się z wrogiem. Próbuję znaleźć odpowiednie odzienie do sprzątania i jak się okazuję- wszystko tutaj jest odpowiednie! Wciągając cokolwiek, po umyciu zębów(naiwnie wierząc, że wróg przestraszy się zapachu mięty i sam się wycofa...) zabieram się do roboty. Zupełnie nie wiedząc od czego zacząć, stwierdzam, że najważniejsze jest podejście! Wizualizuję więc sobie porządek w szafie, czystą podłogę bez kurzanych farfocli, podlane niezdychające kwiaty, porządek na stoliku. Kaliber lekki- kwiaty, farfocle. Cięższy- stolik. Najcięższy- co w szafie piszczy( z tym, że akurat w tym przypadku mam przewagę, gdyż... czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal!) Koncentrując się na ładunkach bałaganowych mniejszych, uwijam się w czterdzieści minut! W endorfinowym szczęściu otwieram szafę(zapominając o poprzednich założeniach) i wylatuje wszystko- spodnie, gatki, bluzki, marynarka, swetry, kardigany, podkoszulki, skarpetki i jedna pidżama. Z mojej strony- kompletna kapitulacja.




Rozentazjazmowane towarzystwo!


 Sobota wieczór, ze skwaszoną miną zagościłam w jednym ze środków komunikacji miejskiej. Zupełnie nie korzystając z uroków życia studenckiego wracałam z pracy. Niemniej jednak inni postanowili nie tracić czasu na dąsy(że zimno; że wieje; że zmęczona; że bolą nogi; i głowa; głodna!) i sobotnio-trójmiejskim obyczajem kierować się w stronę wiadomą. Przyjęłam zupełnie nieświadomie pozycję odpowiednią do roli obserwatora- na samym końcu przedziału, mając niby niechcący „oko” na wszystko, co działo się wokół. Po prawej- dwójka całkiem młodych panów, całkiem nieźle ubranych i z niewielką ilością alkoholu w dłoni jak na owe towarzystwo(i jak na ową godzinę). Analogicznie- przy drzwiach panowie okropnie ubrani, ale pod wpływem ogromnej ilości alkoholu! Dwa siedzenia dalej panny z rozwianym włosem, wiek dyskusyjny. Powiedziałabym, że zmarnowane życiem dwudziestki-piątki, ale nie- to siedemnastki. Wiek wywnioskowany na podstawie słów „ej no, przecież wyglądamy na 18, nie?” Przede mną pani, która trochę niszczyła moją wizję mnie jako Sherlocka Holmes'a, gdyż lekko przysypiała... Stukając międzyprzedziałowymi drzwiami przewinęło się blisko czterdziestu panów i jedna pani(jednakże z tyłu wyglądająca jak pan!). Modny pan czytający grubą książkę, z zielonymi słuchawkami na uszach sprawiający wrażenie podstarzałego hipstera. Synalek tulący się do mamy gdzieś w głebi. I ja- przynudnawa studentka, której mimo wszystko pod wpływem rozentuzjazmowanego towarzystwa gębą śmiać się zaczęła sama.


Z cichą nadzieją,że nadchodzący weekend będzie bardziej studencki! :)



Babski dzień!


 Zmiana z Paulinki w Paulinę(związana z oczywistym faktem pojawiającym się najczęściej w wieku dwunastu lat)była niezwykle wzruszająca. Odtąd byłam w grupie „kobiet”. Mimo, że wcześniej dostawałam tulipany- po owym incydencie były bardziej czerwone i oczywiście- bardziej pachnące! Przede wszystkim jednak- po prostu bardziej na nie zasługiwałam. Zasługiwanie na coś z faktu oczywistego- wspaniałe. Oczekiwać pewnych działań związanych z faktem oczywistym- wspaniałe! Być kobietą- jest wspaniale!
Owe babowanie niesie za sobą jednak pewne zobowiązania. Jako, że należę do bab raczej silnych, aniżeli słabych, za cel mojego „produkowania się” stawiam sobie przypomnienie wspaniałości naszej płci. Przyczyny są różne. Pierwsza- gdyby jakiś babsztyl zapomniał, jak to jest fajnie być babką. Druga- gdyby jakiś pacan zapomniał, że nawet babsztyla traktujemy, jak babkę! Trzecia- z zaniepokojenia coraz to większą ilością babsztylów... Do owej analizy użyłam nie lada naukowych środków- mnóstwa filmów o kobietach, niezliczonej ilości przegadanych godzin z samicami oraz o dziwo- rozmów z mężczyznami. Wyniki badania są jasne i zgodne z założeniami.
Kobiety to najwspanialsze istoty na ziemi. W poczet owych stworzeń wlicza się: matki wybaczające nieprzespane noce; przyjaciółki, do których można dzwonić w nocy; sufrażystki; babcie pieczące najlepsze ciasta na świecie; położne; kwiaciarki; nauczycielki; sprzątaczki; krawcowe; ciotki; kuzynki... Fatalna Kleopatra, seksbomba Monroe, żelazna Thatcher, rewolucyjna Curie. Niech sobie mężczyźni podają miliony przykładów naukowców ich płci. Gdyby nie kobiety... ;)
Istnienie prawdziwych kobiet uważam za niezagrożone. Mimo konfliktów wartości(jednoczesne bycie matką matką, pracownicą i seksbombą) świetnie dajemy sobie radę. Gdyby jednak jakiś pan miał wątpliwości, co do wspaniałości kobiet … Zawsze możemy z nim zrobić to, co w „Seksmisji”! Przecież to o płci przeciwnej śpiewa się „gdzie ci mężczyźni?”. Bądźmy więc spokojne!




MOJE BABKI i JA! :)



Sprawozdanie z niczego!

Był IDEALNY, prawie wiosenny dzień. Deszcz padał, a ja przemierzałam miasto w kaloszach.Parę ładnych godzin kroczyła za mną (na równi z  potrzebami fizjologicznymi) potrzeba napisania czegokolwiek. Zupełnie chciałam zatracić się przed monitorem, palcami flirtując z klawiaturą, zmuszając mózg(tak podobno wypoczęty) do jakiegokolwiek wysiłku. Weszłam do domu, parasol rzuciłam w kąt, jak w romantycznym filmie. Chciałam pokreować się trochę na natchnioną pisarkę, sprawdziłam więc, czy może w szafce nie ma jakiegoś winogronowego trunku. Okazało się- ani winka, ani  piwka. Pomyślałam, że może będę trochę melancholijna i zaparzyłam zieloną herbatę. Włączyłam komputer i... Okazało się, że trafiłam z deszczu pod rynnę, bo wszystkie pomysły zniknęły z głowy niczym na pokazie magii. Siedziałam i stwierdziłam, że pomoże mi czekolada. Niestety pochłonęłam ją przedwczoraj usprawiedliwiając błahym powodem, także musiałam zadowolić się jogurtem o jakże włoskiej nazwie „straciatello”. Przypomniałam sobie, że kiedyś, podczas nudnego dnia w pracy spisałam wszystkie tematy, o których chciałabym naskrobać. Znalazło się m.in. „dlaczego kobiety zamawiają sałatki, a mężczyźni pizzę”, „dantejskie sceny w biurze” i inne wdzięczne nazwy. Zadzwoniłam do przyjaciółki... Sprawdziłam mejla... Pomalowałam paznokcie... Położyłam drożdżową maseczkę na twarz... Znowu coś zjadłam... Znowu zaparzyłam herbatę... Podobno jak się wcina orzechy to i mózg lepiej pracuję. Wdrapałam się więc na szafkę, o mało co nie spadając, jakby wczorajszy guz nabity z powodu nieuwagi nie był wystarczający. Chrupałam więc orzeszki. Mniam., istny cud. Może mózg niedotleniony, jak to babcia mówiła, więc i okno otworzyłam i parę wydechów porobiłam. Wdech, wydech. Kolejny istny cud. Pooglądałam psy przez okno...Wiem, co powinnam zrobić. Dalej przemierzać miasto w najbardziej absurdalnej modzie na stopach, a nie być pisarką i to nawet nie od siedmiu boleści. Pisarka za dychę! ;)


Podejście numer dwa!

Jak się okazało- co nagle, to po diable. W związku z tym- podejście numer dwa!Trochę inna nazwa, potrójna ilość zdjęć! Mam nadzieję- więcej komentarzy, więcej odwiedzin, więcej wszystkiego! :)